koscio 3Parafia pw. Błogosławionej Karoliny Kózki

35-505 Rzeszów, ul. Kościelna 15A

tel.:  609 259 834     mail:

18 minutes | 3557 words

Na te dwa dni czekaliśmy od dawna, Bartek i Piotr mają po 20 lat, to była dla nich ostatnia szansa na zagranie na Mistrzostwach Polski Liturgicznej Służby Ołtarza. Elbląg brzmi dla nas rzeszowian bardzo obco, mało znane miasto na północy, niczego po nim się nie spodziewaliśmy, a jedyna szansa żeby je poznać to turniej na którym tak bardzo nam zależało. Rok temu w Lublinie mieliśmy na prawdę mocny skład, doskonale rozpoczęliśmy rozgrywki, ale zamiast przypieczętować awans nie mieliśmy pomysłu na grę i odpadliśmy już w pierwszy dzień, ostatecznie zajmując 18 miejsce. To wtedy obiecaliśmy sobie, że Elbląg będzie naszym rewanżem, symbolem sukcesu.
Droga do Mistrzostw 2015 nie zaczęła się 30-go kwietnia 2015, nie zaczęła się nawet w tym roku. Od lat uczestniczę w rozgrywkach dla LSO, naliczyłem tych lat już dziesięć i będę utrzymywał, że droga do Elbląga trwała właśnie tyle czasu. Czasu, w którym zostaliśmy pierwszym zwycięzcą Ligi Lektorskiej w 2009 roku – dzieła, którego z wypiekami na twarzy zazdroszczą nam inne diecezje. Czasu kiedy pierwszy raz pojawiliśmy się na Mistrzostwach – Częstochowa 2009, kiedy zostawaliśmy dwukrotnie Mistrzem Diecezji w 2012 i 2013, wreszcie czasu, w którym długi weekend w maju stał się synonimem największego wydarzenia w roku, dawki emocji jakiej nie doznawaliśmy nigdzie indziej. Częstochowa 2012, Radom 2013, Lublin 2014 – wszystkie te turnieje LSO miały w Elblągu okazać się doświadczeniem, które poprowadzi nas do upragnionego Pucharu Polski. We wszystkich tych miejscach Bartek i Piotr byli razem ze mną.


Na feriach zimowych tradycyjnie zagraliśmy o mistrzostwo Diecezji, które daje awans na Mistrzostwa Polski. W ćwierćfinale tego absurdalnego turnieju, gdzie mecze trwały jedynie 6 minut (!), po trafieniu w oba słupki, zremisowaliśmy 0:0, a następnie przegraliśmy rzuty karne. Wiedziałem, że chłopaki obiecali sobie, że będą w Elblągu, musiałem więc oglądać ich twarze pełne rozpaczy, bo w tym momencie ostatnia szansa na podbicie Polski oddalała się. Nasza Diecezja tradycyjnie otrzymała dwa miejsca na Mistrzostwach, dla zdobywcy Pucharu Biskupa (ferie zimowe) i zwycięzcy Ligi Lektorskiej (cały sezon). Zwycięzca Pucharu, Rudna, którą pokonaliśmy z łatwością w grupie, ostatecznie wycofała się z wyjazdu, w połowie kwietnia mogłem więc przekazać chłopakom informację, że jako wicemistrz Ligi Lektorskiej, jedziemy do Elbląga.
Nadzieje były ogromne, naszym największym dotychczasowym sukcesem było 5 miejsce w Radomiu i ten wynik koniecznie chcieliśmy poprawić, oczywiście myśląc tylko miejscu pierwszym. Czasu na przygotowania nie było wiele, na tydzień przed wyjazdem zagraliśmy sparing z Mistrzem Ligi, zaprzyjaźnioną LSO Nockowa, wszyscy zaprezentowali się naprawdę dobrze, na wyjazd pakowaliśmy się przekonani o tym, że możemy zajść bardzo wysoko.


Podróż zajęła cały czwartek, chłopaki musieli opuścić zajęcia w szkołach, ale emocje jakie mieli przeżyć w Elblągu, wszystko to rekompensowały. Tradycyjnie zabawa trwałą w najlepsze, a kolejne zdobycze techniki pozwoliły jeszcze bardziej pomysłowo ją prowadzić, ponieważ tym razem hitem był przenośny głośnik na wejście minijack, z którego przygrywała nam muzyka disko, chętnie przez nas śpiewana oraz rockowe ballady lat 90-tych, których teksty jak się okazało znamy wyjątkowo dobrze. Żeńska bursa, w której zamieszkaliśmy zaoferowała wygodne łóżka i świeżą pościel, jednak chłopaki tym faktem byli najmniej zainteresowani. Bohaterem podróży został Maciek, który przed dwoma laty w Radomiu połknął jednym kęsem całego hamburgera, tym razem przyszedł czas na poważniejsze wyzwanie – pochłonąć na raz BigMac'a. Jest w ekonomii taka miara siły nabywczej pieniądza, nazwana BigMac Index, nie ma ona jednak nic wspólnego z tym wydażeniem. Po zjedzeniu obiadu spotkaliśmy się przed busem żeby podziwiać wyjątkową chwilę, kiedy zniknie wielki burger. Maciek walczył z nim 4 do 5 sekund, tak szybko bowiem bezbronna bułka zniknęła w objęciach jego przełyku. Zarejestrowaliśmy nowy rekord, który dla nas był znakiem dobrej passy przed rozpoczęciem prawdziwej gry.


Tradycyjnie na turnieju obowiązywała zasada, kto nie pójdzie do spowiedzi nie gra. Szczególnie w tym roku miała ona dla nas wielkie znaczenie, chłopaki są coraz starsi, zawierają nowe znajomości, w szkołach średnich, na studiach, w pracy. Weekend majowy to czas dużego rozluźnienia, każdy z nas miał zaproszenia od swoich znajomych na imprezy i wyjazdy, dobrze wiem, że gdyby nie Mistrzostwa w Elblągu nie przeżylibyśmy tego czasu dobrze, nie mielibyśmy chwil, które można będzie wspominać. Walczyliśmy przez lata dla Boga, Bartek nie raz mówił mi, że w uprzedza swoich znajomych, że w niedzielę idzie do kościoła, nawet jeśli oni nie mają tego w planach, tym razem to On zawalczył o nas, zabrał nas do Elbląga i tą spowiedzią, nawet odbytą w ostatniej chwili na porannej Mszy inauguracyjnej w piątek 1-go maja, dał nam wszystkim dwa dodatkowe dni życia, prawdziwego życia pełnego emocji, których nie mielibyśmy bez Niego.
Było coś jeszcze. Przed wyjazdem nie zdążyliśmy pojechać do Domu Błogosławionej Karoliny w Wał-Rudzie, tak jak zrobiliśmy to rok temu. Chłopaki mieli mecze w swoich klubach i nie dopasowaliśmy terminu, zbyt późno dowiedzieliśmy się o wyjeździe. Wchodząc w piątek rano do elbląskiej katedry zostaliśmy zaskoczeni tabliczką z napisem „Kaplica Błogosławionej Karoliny". Nie pojechaliśmy jej odwiedzić, więc Karolina przyjechała do nas. Widząc kaplicę wiedzieliśmy już, że to nasz wielki czas. Po Mszy spotkaliśmy się w kaplicy na modlitwie i nieudolnie zaśpiewaliśmy przyprawiające o ciarki na plecach „Błogosławiona Karolino...". Byliśmy gotowi.

elblag 08
    Mecze trwały po 8 minut, to bardzo krótko jak na grę na wysokim poziomie, tak naprawdę zaraz po pierwszym gwizdku była już końcówka meczu i trzeba było się spieszyć żeby strzelić gola. W szatni panowało skupienie, to była nowość, bo dotychczas chłopakom od żartów nie zamykały się usta, pierwszy raz ich miny zrobiły się poważne. Pierwszy mecz był bardzo nerwowy, graliśmy z późniejszą drugą najlepszą obok nas ekipą w grupie, remis 0:0 był dobrym wynikiem, bo pierwszy mecz turnieju zawsze jest piekielnie trudny, nogi związane stresem nie funkcjonują normalnie, a w 8 minut nie można sobie pozwolić na stratę gola. Drugi mecz zagraliśmy bardzo dobrze i tylko szczęściu rywal zawdzięczał to, że nie zdążyliśmy strzelić – znów 0:0. Przed kolejnym meczem tylko 8 minut przerwy, organizatorzy się spieszą, mamy więc mało czasu na odpoczynek. Gramy z Krakowem, tracimy gola bo zaczęliśmy zbyt delikatnie, atakujemy, więc tracimy drugiego, pod koniec meczu trzeciego, bo nie ma już szans na punkt – 0:3 to wynik na jaki mogliśmy sobie pozwolić tylko raz, od teraz dwa pozostałe mecze musimy wygrać. Mecz przerwy i znów jesteśmy na boisku, gramy z gospodarzami, gramy przez duże G, wygrana 4:0 to najwyższy wynik pierwszego dnia ze wszystkich drużyn na hali, gramy szybko i świetnie. Ostatni mecz musimy wygrać, nawet remis jest dla nas równoznaczny z biletem powrotnym do domu, a to oznacza że moi ludzie są wreszcie w sowim żywiole, będą świetnie bronić, ale chcą przede wszystkim strzelać. Na początku meczu Bartek zagrywa do Rudixa, ten jest faulowany w polu karnym, gol z rzutu karnego, prowadzimy z bardzo mocnym bezpośrednim rywalem w walce o awans, nie zwalniamy, gramy dokładnie tak jak chcemy, strzelamy na 2:0, w końcówce bronimy wyniku, ale sędzia gwiżdże koniec meczu. Drugi raz w historii parafii jesteśmy w mistrzowskiej grze, 2-go maja ma być najpiękniejszy w całej tej opowieści, po takim meczu jesteśmy pewni, że nikt naszego polotu już nie zatrzyma.
Po południu trwa zabawa, po krótkiej drzemce i spacerze do sklepu (Bartek, Maciek i Artur dobrze znają miasto – dzień wcześniej odwiedzili pogotowie, a na pytanie czy chodzi o wypadek, złamanie, skręcenie, Maciek odpowiedział „nie, bo wie Pan, mam kleszcza"), w pokojach puszczamy muzykę i zdzieramy gardła śpiewając hitowe utwory lub stadionowe przyśpiewki, to wtedy o Karolinie słyszy cały Elbląg. Powstaje kilka filmów, jeden zabawniejszy od drugiego, nie boimy się robić z siebie idiotów, to przecież śmieszne, jesteśmy wśród swoich, cieszymy się – mamy w końcu dodatkowe „dwa dni życia".


    Wieczorem Gala Mistrzostw. Dostajemy potwierdzenie awansu, w sobotę 2-go zagramy na tej samej hali, rano dowiemy się z kim. To jedyna ważna informacja, bo sama Gala jest nudna, mało znany raper ubarwia muzyką zachwyty nad własną osobą, ale jesteśmy tam, robimy zdjęcia i korespondujemy poprzez te fotografie z fejsbukami i innymi internetami. Mamy się czym chwalić, jesteśmy w pierwszej szesnastce w Polsce, a to dopiero początek.
     W kuluarach odbywa się rozmowa niezmiernie ważna dla przyszłości LSO w Polsce. Nasz moderator diecezjalny ks. Tomasz Blicharz, po Gali wychodzi ze mną na płytę hali. Podchodzimy do „szefa" Mistrzostw ks. Pawła Guminiaka, ks. Tomek pyta „kiedy dacie nam odpowiedź?" – od dawna wiemy, że zorganizowanie Mistrzostw Polski LSO w Rzeszowie w 2016 roku to jeden z głównych celów jego posługi, ks. Guminiak zbywa go mówiąc „jest jeszcze inna kandydatura, nie mogę nic powiedzieć, dobrze, że się zgłosiliście, jutro siądziemy wszyscy i porozmawiamy", wcześniej obiecywał oficjalną informację właśnie na Gali 1-go maja. Ks. Tomasz na to „Częstochowa? Po co chcecie organizować tam Mistrzostwa trzeci raz, dajcie nam szansę", ks. Paweł odpowiada „wiecie, potrzebne są potwierdzenia, dokumenty od miasta, że się zgadzają, od biskupa, że wyraża zgodę, dokumenty, że mamy hale". Nie wytrzymałem, przyspieszonym głosem wtrącam: „księże, my to wszystko mamy! Od pół roku w Rzeszowie wszyscy czekają na tę decyzję, jesteśmy gotowi i chcemy te Mistrzostwa zorganizować". Odpowiedź jest krótka: „Tak? Aha, porozmawiamy jak będą wszyscy". Nie rozumiem, byłem na rozgrywkach w Częstochowie dwa razy, za każdym razem wyglądały na prawdę przeciętnie. Za chwilę ksiądz Tomek powie mi, że rozmawiamy z niewłaściwą osobą, to nie ks. Guminiak decyduje o miejscu rozgrywania turnieju, a Michał Bondyra, redaktor naczelny czasopisma „KNC", głównego patrona Mistrzostw, oficjalnej gazety Polskiej LSO. Ks. Blicharz zaczepia go więc na korytarzu, „dlaczego tak nas trzymacie w niepewności?", Bondyra: „jest inna kandydatura, będziecie wiedzieć jak zdecydujemy, to będzie po Mistrzostwach, nie wiem kiedy", ks. Tomasz „ale dlaczego znowu Częstochowa?", Bondyra: „na razie nic nie mogę powiedzieć". Już rozumiem dlaczego tyle emocji budzi w księdzu Tomku temat Mistrzostw w Rzeszowie. Odchodzimy z niczym.
    Wieczór jest zabawny, ale chłopaki zaskakują mnie odpowiedzialnością, Bartek kładzie się spać o 23, podobnie Piotr, reszcie drużyny sugerują koniec rozrywek, jutro wielki dzień. Pilnuję, żeby wzięli sobie to do serca. Kilku z nas przekazuje jeszcze swoim znajomym informację przez fejsbuka, w tym ja – jutro wielki dzień, gramy by spełnić marzenia dojrzewające w nas od lat.
Poranek jest wietrzny, nie wiem dlaczego to pamiętam, przecież nikogo z nas to nie interesuje. Drugi dzień noszę zawinięty wokół szyi szalik Bł. Karoliny, zamówiony jeszcze przez księdza Rafał Breja, którego kilka razy wspominamy na tym wyjeździe, przez lata przyjeżdżał tu przecież z nami. Po Mszy odwiedzamy znów Kaplicę Karoliny, jest przytulna, mam wrażenie, że to taki mały Rzeszów w tym Elblągu, nasz dom. Mówię chłopakom o tym, że będąc tu wygrali te dwa dni, dwa dni życia, nawet jeśli w niedzielę wrócimy do domu i znów będziemy zwykłymi ludźmi, te dwa dni będziemy mieć policzone. Ks. Blicharz kiedyś powiedział do nas animatorów LSO „pamiętaj, że jesteś umówiony z Bogiem na zbawienie". Te dwa dni zbliżają nas do wypełnienia tego zakładu, bo zapadają w pamięci i każą do siebie wracać.


    Mecz w 1/8 finału zagramy o 11:30. Emocje każdego z nas wprowadzają w specyficzny stan, którego doświadczyliśmy tylko na Mistrzostwach Polski. Szatnię dzielimy z Bełchowem, który rok temu skończył na 4 miejscu, a przecież my pokonaliśmy ich wtedy w grupie 1:0! To przypomina nam jak jesteśmy mocni, że już wtedy powinniśmy być na podium. Bełchów gra o 10:40 z naszymi znajomymi z Nockowej, zdzieramy głosy kibicując naszej diecezji, głośne i wariackie „AAAArek Miiiilik" z mojego gardła tak roznosi się po hali, że sędzia prowadzący piętro niżej mecz w pewnym momencie zgina się w pół ze śmiechu. Nockowa gra ostrożnie, remisuje bez goli i wygrywa w karnych, cieszymy się razem z nimi i wiemy już, że my mamy dla rywali inną historię, nie będziemy czekać, chcemy strzelić. W tym momencie kończy się rozluźnienie, w szatni pada setka motywujących zdań, znamy nasz cel. Równo z pierwszym gwizdkiem rywal doskakuje nam do gardła, gra wysoko, próbując zmusić do błędów, mam wrażenie, że jest do nas w tym bardzo podobny. Krzyczę więc do Rudixa, „wysoko!", za plecami obrońców jest dla niego miejsce, wiec tak gramy, bardzo dobrze gramy. Z rzutu wolnego Bartek nie strzela, zagrywa piłkę do Piotra, ten z porażającym spokojem, wewnętrznym podbiciem umieszcza ją w siatce tuż przy dalszym słupku. 1:0. Euforia. Pierwszy raz w Elblągu wyskakuję z eksplozją emocji na boisko, wszystko zgodnie z planem – wyrównujemy osiągnięcie z Radomia.


    Ćwierćfinał to etap wyjątkowo dla nas kłopotliwy, Bartek po meczu przychodzi do mnie i mówi, że nienawidzi ćwierćfinałów, jeśli nie wygrywał to zawsze odpadał na tym etapie. Wiem to dobrze, z reguły też w tym uczestniczę. Dwa mecze przed nami odpada Nockowa, znów rzuty karne. Organizatorzy zabijają widowisko, 8 minut gry na tym poziomie sprawia, że wszystkie mecze przed nami kończą się rzutami karnymi, awansują drużyny mające więcej szczęścia. Nie chcemy takiej gry. Od początku chcemy atakować i szybko strzelić. Po wyjściu na parkiet hali dowiadujemy się, że zarządzono przerwę techniczną, na mecz poczekamy jeszcze 15 minut. Bartek za dużo przez ten czas myśli, to czas w którym uchodzi z nas powietrze i motywacja zbudowana chwilę wcześniej w szatni, rywale w błękitnych strojach są starsi, my mamy najmłodszy skład na tym poziomie, nasz bramkarz jest dopiero w szóstej klasie. Błękitni są też więksi i grubsi, Bartek z Piotrem w tym będą widzieć szansę na mijanie ich szybkością i sprytem, po meczu jednak Bartek powie mi, że każdy zawodnik którego minął zdążał umiejętnie kopnąć go jeszcze w kostkę, tak żeby się nie przewrócił, ale wybił z rytmu i biegł wolniej. Mecz rozpoczynamy odważnie i dobrze, szybko mamy okazję na gola, to daje wiatr w żagle moim ludziom i przesadną, niestety, wiarę w siebie. Nonszalancja sprawia, że wypuszczona przeciwko nam kontra kończy się golem dla rywala. 8 minut zamienia się w 5. Nasze ataki rozbijane są siłą, jesteśmy groźni i walczymy, ale brakuje gola, którego tymczasem rywale zdobywają na minutę przed końcem gry. 0:2 to wynik, którym kończy się mecz. Nie wiem co mam zrobić, w którą pójść stronę, przez chwilę zamykam żal w dłoni przyciśniętej do twarzy. Widzę jednak chłopaków, którzy nie mogą wstać z boiska, wiec ja nie mam prawa pokazać swoich emocji, podchodzę do ławki, dziękuję im za grę, za świetny turniej, bo przecież naprawdę byli dobrzy. Potem idę do tych, którzy są na parkiecie, Kuba, najmłodszy, wiele jeszcze przed nim, więc tu daję radę, potem Artur, dał z siebie o wiele więcej niż sądziłem, pokazał jak bardzo mu zależy, podchodzę i nagle zdaję sobie sprawę, że nie mogę nic powiedzieć, klepię go tylko po ramieniu, nie patrząc nawet w twarz i idę dalej, nie mogę pokazać emocji. Następny jest Piotr, mówił mi wiele razy, że prędzej zje pół drewna z podłogi niż przegra te Mistrzostwa, więc ja idę po tym zgryzionym, nierównym parkiecie, bo Piotr zagrał wszystko co mógł i walczył jak tylko potrafił, podchodzę i rzucam coś krótkiego co ma być podziękowaniem. Wchodzę do szatni. Bartek ma twarz schowaną w dłoniach. Człowiek, który jest największą duszą towarzystwa, gadułą o nieskończonej ilości tematów do opowiedzenia, nie mówi nic przez pół godziny, lider, który chce się ukryć przed grupą, opowie mi później to o czym myślał, tysiąc innych wariantów, żal, że jest tylko człowiekiem i nie mógł nic więcej. Ci chłopcy są zwyczajnymi młodymi gośćmi, Mistrzostwo Polski było dla nich szansą na największy sportowy sukces w życiu. Mają uczucia i swoje problemy, w domach, w szkole, mają też świadomość, że ich rodziców nie stać na to, żeby wyszkolić ich na Messich i Ronaldo, cieszą się więc tym co mają. I mówią o problemach, o tym, że mama musi jechać do Niemiec, bo w domu nie ma pieniędzy, że mama będzie mieć operację i trzeba się za nią modlić, że właśnie rok temu zmarł ojciec i teraz oni są głową rodziny. To po to te „dwa dni życia", żeby wiedzieć gdzie wrócić gdy Bóg przygotuje krzyż, który trzeba będzie udźwignąć, by wygrać zakład o zbawienie. LSO się wcale nie kończy, ale lekcja pokory jaką kolejny już rok zaserwował nam Bóg, jest potwornie bolesna, jest przykra. Nie wiem dlaczego tak miało być, ale kiedyś On mi to pokaże. Mi i każdemu z nas.
Z wszystkich moich wizyt na Mistrzostwach Polski mam wiele kapitalnych wspomnień, cały worek pamiątek, wiele z nich można podziwiać na pierwszym piętrze naszego parafialnego Centrum Duszpasterskiego, ale z tego wszystkiego dwa wspomnienia są najmocniej wyryte w mojej pamięci. Pierwsze to maj 2009, na dwa dni przed maturą stoję w kościele w Częstochowie, a wokół mnie przeszło 1100 młodych mężczyzn, słyszymy delikatny głos chórku, złożonego z dziewcząt, było ich może z 10, na każde ich wezwanie odpowiadał ryk tysiąca męskich gardeł, tak rozumiem siłę Wiary, która gromadzi pod jednym sztandarem setki z nas. I drugie wspomnienie, Radom 2013. W pierwszy dzień, przed meczami zaprosiłem chłopaków do wspólnej modlitwy, w drugi dzień uprzedził mnie właśnie Bartek, krzyknął tylko „chłopaki idziemy się modlić", wszyscy natychmiast wstali i byli gotowi. W połowie przestałem mówić, wzruszenie zacisnęło mi gardło, bo zdałem sobie sprawę, że stoję z dziesięcioma chłopakami, którzy wcale nie muszą tu być, którzy wychowali się na boiskach, wśród przekleństw i lejącego się w każdym miejscu, nie wyłączając domu, alkoholu, wychowali się wśród rówieśników, którzy właśnie odsypiają imprezę nie wiedząc nawet gdzie są, a oni stoją tu i odmawiają modlitwę, razem, wspólnie, wierząc, że to coś więcej niż słowa. Może to dlatego wygraliśmy dwa dodatkowe dni życia.
Powrót nie był tak piękny jaki miał być, ale chłopaki szybko odzyskali humor, tworzą zespół, który nie potrafi być poważny czy smutny dłużej niż godzinę. 5 miejsce w Polsce to dużo, nawet jeśli stać nas na więcej. Muzyka disko z naszego głośnika nie dawała spokoju do samego powrotu czyli 2:30 z 2-go na 3-go maja. I na osiedlu też byliśmy głośno, w końcu wróciła LSO Karolina, boją się nas nawet w Elblągu, choćby nie wiedzieli gdzie leży Rzeszów.

puch 2015 1  nag kopia
Wracając do zakończenia Mistrzostw, koronacja była gorzka, widzieliśmy ludzi, którzy stojąc na najwyższym stopniu podium nie mieli w oczach pasji, jaką my mieliśmy w każdej sekundzie meczu, nasza euforia sprawiłaby, że podium mogłoby się załamać, ale nie dla nas ten Puchar. Odebraliśmy pamiątki, a na koniec mikrofon przejął ks. Guminiak. Przekaz był krótki, za rok, w 2016 roku, Mistrzostwa Polski LSO w Piłce Nożnej Halowej, zorganizuje Rzeszów! Już dziś zapraszam na halę Podpromie 2-go maja 2016 na wielkie widowisko. Odliczanie czas zacząć!

Dla bl-karolina.eu
Damian Malesa

 

Zapraszamy do galerii zdjęć: Elbląg 2015.

 

Kalendarz spotkań grup duszpasterskich

   oaza lso diecezja rz DRcaritas dzielo  indeks

Kalendarz wydarzeń